sobota, 18 grudnia 2010

Wesołych Świąt!

Kochani, życzę Wam wszystkim pięknych, białych, wesołych świąt w gronie najdroższych i w serdecznej atmosferze oraz mnóstwa marzeń i pomysłów na 2011 rok.


Blog stanął w miejscu bo po prostu brakowało mi ostatnio czasu, ale ruszy znowu pod koniec stycznia, kiedy wrócimy z podróży po Wietnamie, Kambodży i Tajlandii.

**

sobota, 4 grudnia 2010

wieś planszowa

Jakieś dwa tygodnie temu wybraliśmy się z G po raz pierwszy na  prawdziwą malajską wieś. Wieś którą pojechaliśmy zwiedzić znajduje się po drugiej, zachodniej stronie wyspy i adekwatnie nazywa się Balik Pulau czyli po malajsku "po drugiej stronie wyspy".  Mimo że maleńka i niepozorna, Balik Pulau jest wsią w pełni świadomą swojego potencjału turystycznego: specjalnie przygotowana mapka (fragment na zdjęciu) sprawiła że nasza wyprawa szybko przeistoczyła się w przygodową grę planszową polegająca na oglądaniu miejsc i próbowaniu dziwnych specjałów cały czas posuwając się do przodu.

Na początek może rys historyczny. Wieś Balik Pulau została założona w połowie XVIII wieku, kiedy to sułtan rejonu Kedah (do którego należy również Penang) naraził się królowi Siamu (czyli dzisiejszej Tajlandii) do tego stopnia, że Chińscy i Malajscy mieszkańcy graniczącego z Kedah południowego Siamu zaczęli masowo uciekać na południe. Około 70 z nich schroniło się na trudno dostępnym zachodnim brzegu Penang.  Początkowo wieś utrzymywała się z uprawy ryżu, kokosów, owoców i kawy; w 1794 na miejsce przybyli Brytyjczycy zakłądając plantacje goździków, gałki muszkatołowej i kauczuku.

Pierwsza część zabawy, czyli zwiedzanie miasteczka Balik Pulau, okazała się być bardzo prosta. Zobaczyliśmy katolicki kościół z 1854 roku z prawdziwymi witrażami sprowadzonymi tutaj aż z Belgii, pustą i cichą chińską świątynię po której szwendał się duży bury pies, najwyższy sklepik kolonialny w mieście, rondo na środku którego kiedyś znajdowała się miejska pompa i zbiorniki z wodą dla koni i słoni. Wszystkie miejsca na mapie znajdowały się zadziwiająco blisko siebie. Schody zaczęły się w części "Balik Pulau tereny wiejskie" kiedy po trzech godzinach marszu w pełnym słońcu zdaliśmy sobie sprawę że ta mapa diametralnie różni się od poprzedniej pod względem skali (mimo że nic na to nie wskazywało). I tak nasza niedzielna wycieczka zamieniła się w prawdziwą przygodę z przeszkodami.  Na szczęście, dzięki pomocy przypadkowych bohaterów naszej gry (mechanika który podwiózł nas "wypożyczonym" ze swojego warsztatu samochodem, nieśmiałej pary zakochanych która podrzuciła nas na przystanek) oraz mimo palącego słońca i wyczerpania zapasów wody, udało nam się dotrzeć aż do samego końca, czyli plaży.

A po drodze widzieliśmy dojrzewające w słońcu banany, papaje i owoce drzewa bochenkowego, krwiście czerwone kwiaty hibiskusa, kilka wiejskich ślubów, rybackie wioski, tradycyjne malajskie "kampungi" czyli drewniane wiejskie domy budowane wysoko nad ziemią (na palach, co chroni je przed wilgocią i daje cień), piękny cmentarz muzułmański ze starymi drzewami, kolorowymi kurami i olbrzymimi ważkami oraz soczyście zielone pola ryżowe. Chwilą najwyższej próby oraz momentem kulminacyjnym wycieczki było napicie się niesmacznego do granic wytrzymałości napoju Air Nira, czyli przeźroczystego soku z kwiatów palmy Nipa o smaku wędzonej parówki. Zdjęcia sielskiej, tropikalnej wsi malezyjskiej poniżej.

Owoc drzewa bochenkowego czyli jackfruit

Tak rosną banany       

 a tak papaja

                                                           Hibiskus idealny na herbatkę          

Przydrożna knajpka słynąca z kosmicznego napoju Air Nira

Pycha!
Domek na wsi
wioska rybacka
widok na (prywatną!) wyspę Betung, oraz, w domyśle, Sri Lankę

sobota, 27 listopada 2010

o zupie

Z uwagi na chwilowy brak czasu, dzisiaj skoncentruję się na czymś małym, choć treściwym, a mianowicie na zupie. Zupa nazywa się Laksa, a dokładnie Penang Laksa bo chodzi o penandzką odmianę. Ale zanim o szalonych składnikach samej zupy, może najpierw trochę o kulturze jedzenia w Malezji, bo bez niej żadna zupa tutaj nie ma smaku.
Malezja, a w szczególności Georgetown, jest miejscem do którego miłośnicy kuchni przyjeżdżają z całego świata tylko w jednym celu- żeby jeść. I rzeczywiście, jeżeli chodzi o egzotykę smaków, trudno z takiej podróży wrócić zawiedzionym (i nie przytyć!). W samym Penang je się wszędzie i o każdej porze, na ulicach zawsze czyhają na ciebie sprzedawcy pysznych zup, dań na bazie ryżu lub noodli. 

Noodle są specjalnością chińską dlatego wszystko co z noodlami nazywa się MEE w pewnym momencie (przed lub po MEE występują zazwyczaj dwie inne sylaby które oznaczają "smażone"/"drobiowe"/"z pierożkami"/"z zieleniną" itd. Ryż (po malajsku "nasi") to domena Malajów i Hindusów; Malajowie podają ryż gotowany na parze lub smażony, z kurczakiem, Hindusi robią z ryżem wszystko (i same pyszności) ale ich znakiem rozpoznawczym jest ryż na liściu bananowca z kilkoma sosami obok w których ten ryż się macza i wkłada ręką do buzi bardzo miło się przy tym brudząc. Te trzy kuchnie mieszają i czerpią z siebie na wzajem tworząc czasem zaskakujące kombinacje jednak wszystkie łączy jeden wspólny i nieodzowny składnik: chili. Chili dodaje się tutaj do wszystkiego, czasem w wypalających gardło ilościach i "stężeniach" i trzeba się do tego przyzwyczaić bo chili jest nieuniknione (gdy prosimy o niepikantną porcję dostajemy po prostu mniej chili ale nigdy bez!).

Drugim tematem rzeką jest jak się tutaj je. Je się na ulicy, pałeczkami lub łyżką i widelcem (nie ma noży), w plastikowych miseczkach udających porcelanę, na plastikowych stolikach, kupując porcję od sprzedawcy który wyczaruje ją dla ciebie osobno i na twoich oczach (nie ma "gotowych" dań) dodając składniki, maczając je w czymś, mieszając z czymś innym w osobnej miseczce, po chwili dopiero dodając kolejny składnik, dodając jednej przyprawy na początku, innej w połowie i innej na końcu jak prawdziwy czarnoksiężnik, a wszystko to na swojej kuchnio-rikszy, którą przyjechał w to miejsce, swoje stałe miejsce, wcześnie rano. I nie należy liczyć na żadne walory estetyczne, nikt tutaj o to nie dba: nieważne jak wygląda, ważne jak smakuje!

Ale do rzeczy bo miało być o zupie Laksa. Zupa Laksa to świetny przykład szalonej mieszanki kuchni chińskiej i malajskiej.  Jest to zarazem najsłynniejsza zupa w Penang i tutejsza wersja Laksy jest znana w całej Malezji jako rarytas. Jest to w gruncie rzeczy zupa rybna, ale powiedzieć o niej że jest tylko zupą rybną byłoby straszną obrazą. Składniki zupy wymienię po przecinku, inaczej zajęłyby całą stronę. Najważniejsze to laksa czyli noodle ryżowe (śliskie i uciekają z pałeczek), heiko czyli pasta  z małych krewetek zmieszana z wodą, makrela, kwiat imbiru (piękny i różowy), liście bazylii, sok z owoców tamaryndowca indyjskiego, trawa cytrynowa, galangal, namoczone chilli, czosnek askaloński, kurkuma, pasta z dużych krewetek oraz ogórek, sałata, liście mięty, cząstki ananasa, cebula, jeszcze trochę świeżych chilli, olej, sól i cukier. I to wszystko razem, po wielu magicznych zabiegach daje następujący rezultat:

Jeśli kogoś to trochę przeraża, to zapewniam że zupa jest pyszna, bardzo aromatyczna, bogata i ostra, a podobno jej tajlandzka odmiana z mleczkiem kokosowym jest jeszcze lepsza. Kosztuje 3 złote. W taki właśnie sposób przestaliśmy gotować a w domu jemy już tylko śniadania.

Wszystkie zdjęcia autorstwa G oprócz samej zupy (picture of Laksa credits: MichaelJLowe via Wikipedia)

piątek, 19 listopada 2010

Zwodzone osiedla

Na wschodnim krańcu miasta ulice kończą się wodą i miasto się zatrzymuje. Żeby iść dalej trzeba wsiąść na prom, który zabierze nas w stronę Półwyspu Malajskiego albo przejść się drewnianymi uliczkami "wyrzuconych" w morze zwodzonych osiedli. 

Zwodzone osiedla w Penang powstały w połowie XIX wieku. Zbudowali je chińscy rybacy żeby ułatwić sobie dostęp do morza- błoto, które znajduje się u wybrzeży wyspy uniemożliwiało im połów ryb i transport łodzią. Osiedla wzniesione są na drewnianych palach, ulice stanowią ciasno zbite deski, pod nogami chlupocze woda. 

Każde z osiedli nosi imię chińskiego klanu przez który zostało założone, mieszkańcy to po prostu kolejne pokolenia tej samej rodziny, od 100 lat nic się tutaj nie zmieniło. Każde z tych zwodzonych miasteczek posiada co najmniej jedną świątynie, sklepy, drewniane domki (czasami nawet dwupiętrowe) oraz zacumowane łodzie i obowiązkową grupkę rybaków na najdalej wysuniętym w morze pomoście. Najpiękniejsze i zarazem największe z osiedli (a jest ich w sumie sześć) to osiedle Chew, które zamieszkują Chińczycy o tym nazwisku (na zdjęciach).

W przeciwieństwie do reszty miasta, które ciągle się zmienia, powiększa i rozwija, zwodzone osiedla wydają się być zawieszone w czasie i gęstym, gorącym powietrzu popołudnia: przy wąskich uliczkach suszy się bielizna, w mrocznych wnętrzach domów gra telewizor, przed domami siedzą chińskie babcie z talkiem na twarzy i sennie snują się psy.




wszystkie zdjęcia autorstwa G

wtorek, 16 listopada 2010

Błotniste ujście rzeki

Czyli w języku malajskim Kuala Lumpur, tak nazwała to miejsce grupa 87 chińskich poszukiwaczy złóż, która założyła miasto w 1857. W przeciągu miesiąca 17 z nich zmarło na malarie i inne choroby tropikalne, ale to nie powstrzymało rozwoju osady- znalezione tutaj złoża cyny wkrótce przyciągnęły poszukujących szczęścia i szybkiego zarobku podróżników, handlarzy i łotrów.

Tradycyjnie (bo działo się tak w całej Malezji), społeczność podzieliła się na rywalizujące ze sobą tajne związki i gangi, a seria konfliktów doprowadziła w końcu do otwartej wojny w wyniku której osada spłonęła w całości i doszczętnie w 1881 roku.
W tym właśnie momencie w historię Kuala Lumpur wplątali się Brytyjczycy (chapeau! za wyczucie chwili), odbudowali miasto według nowego planu, dorzucili kolej i budynki z cegły i stworzyli nowoczesna stolicę ówczesnej Federacji.

Dzisiejsze Kuala Lumpur to miasto po przejściach- w czasie drugiej wojny światowej zajęli je potwornie brutalni Japończycy a 13 maja 1969 miasto zalała fala zamieszek, ulicznych bójek i demonstracji o podłożu etnicznym (głównie między Malajami i Chińczykami) w czasie których podobno tysiące osób zmarło lub zostało rannych. Mimo tego KL to duma Malezyjczyków głownie z dwóch powodów: to tutaj premier Tunku Abdul Rahman ogłosił niepodległość Federacji od Brytyjczyków (1957) i to tutaj przedsiębiorstwo naftowe Petronas zbudowało Petronas Towers, czyli najwyższe bliźniacze wieże na świecie (były też najwyższym budynkiem świata w latach 1998-2004 kiedy to przebiło je Tapiei 101, a poźniej Burj Khalifa w Dubaju).

Zwiedzanie Kuala Lumpur zaczęliśmy właśnie od Petronas Towers w nadziej że uda nam się dostać jeden z 1640 dziennych darmowych biletów na wjazd na Sky Bridge czyli pomost między wieżami. Petronas czyli lokalnie "Twin Towers" robią wrażenie i są zupełnie niefotogenicznie- w żadnym razie nie da się ich ująć na w kadr, o czym szybko się przekonaliśmy dołączając do grupy turystów wyginających się na wszystkie strony starając się dokonać niemożliwego. Na pomost nie udało nam się wjechać, mimo bardzo wczesnej pory- w poczekalni pod windą na Sky Bridge zastaliśmy już tłumy turystów, krzyczące dzieci i ogólną atmosferę stołówki w porze obiadu więc po krótkim namyśle szybko się ewakuowaliśmy i ruszyliśmy na podbój China Town.

Kuala Lumpur trudno zdefiniować w kilku zdaniach. Jest nowoczesne (dzielnica KLCC z Petronas i innymi drapaczami chmur) i równocześnie małe i prowincjonalne (stare miasto czyli dzisiejsze China Town i Little India). Stare miasto można zwiedzić na nogach bo wszędzie jest bardzo blisko, mimo szerszych dróg i większego ruchu, przy ulicach stoją te same kolonialne domki co w Georgetown czy Malacce (tylko bardziej zaniedbane), życie wydaje się płynąc w tradycyjny sposób i w typowym, powolnym malezyjskim rytmie, kobiety nie są bardziej wyemancypowane, nie ma drogich ciuchów, ekstrawaganckich fryzur i szybkiego kroku będących zazwyczaj zazwyczaj wizytówką dużych miast i stolic. Kuala Lumpur sprawia wrażenie niepozornego miasteczka które zaskoczyła nowoczesność- nad tradycyjnymi sklepikami wisi głęboki cień wieżowców, a  nad głowami przechodniów co jakiś czas przejeżdża ultranowoczesna, jednoszynowa kolejka (taki roller coaster w wersji MPK). 

Po prawdziwą nowoczesność trzeba przejechać kilka przystanków metrem i wysiąść na stacji KLCC. Po wyjściu z podziemnego przyjścia nie od razu wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, dopiero gdy zadarliśmy głowy okazało się że stoimy zaraz obok Petronas Towers, a wokół nas są prawie same wieżowce, były tak blisko że ich nie zauważyliśmy. Tutaj ulicami przechadzają się dobrze ubrani businessmani, ale to tylko w drodze na lunch do restauracji obok, bo oprócz turystów wszyscy poruszają się samochodami. I przy okazji, nawet ruch uliczny jest tutaj zorganizowany, są światła i widzieliśmy nawet prawdziwe przejścia dla pieszych. Nowe miasto wydaje się doklejone do tego starego, te kilka przystanków metra przenosi nas w trochę inny świat, elementem spajającym to wszystko są niezmiennie olbrzymie drzewa które swoimi potężnymi korzeniami trzymają tę prawdziwą miejską dżunglę w posadach.

Nam jak zwykle najbardziej podobało się stare miasto i świadectwa kolonialnej historii. Kuala Lumpur posiada kilka pięknych świątyń, między innymi meczet Jamek z 1907 roku (zdjęcie na górze po prawej), zbudowany z beżowo-różowych cegłówek, ze zdobionymi arkadami otaczającymi zacieniony dziedziniec i bezowymi kopułami, oraz taoistyczną świątynię Sze Ya, której wnętrze wypełnia odurzający zapach i dym palących się kadzidełek. Pod dachem świątyni zawieszone są chińskie lampiony i spirale z kadzideł w środku których wiszą karteczki z modlitwami, widok jest poruszający.
Zwiedziliśmy też dzielnicę malajską i jej rozległy, pachnący i momentami krwawy rynek gdzie po raz pierwszy zobaczyłam kiście bananów (zdjęcie poniżej) oraz niesamowitą różnorodność owoców, warzyw, przypraw i nieznanych mi cudów. W czasie naszej trzy dniowej wizyty usiedliśmy na herbatę w słynnej Old China Cafe (na zjęciu obok) której wnętrze tchnie kolonialną przeszłością, przeszliśmy zawieszonym na wierzchołkami drzew (30m nad ziemią, zdjęcie poniżej) mostem linowym w parku za miastem, leczyliśmy gardła koszmarnie gorzką herbatą z jakimiś proszkami w ulicznej herbaciarni, (zdjęcie ze mną poniżej) przypadkowo wzięliśmy udział w bardzo wzruszającym ślubie w anglikańskiej katedrze świętej Marii Dziewicy, stanęliśmy na placu Merdeka gdzie przy dźwiękach God Save the Queen opuszczono flagi Wielkiej Brytanii i Malezja ogłosiła niepodległość i przemierzyliśmy na nogach całe miasto w deszczu i w słońcu aż w końcu wykończyła nas klimatyzacja i wróciliśmy do Penang przeziębieni i wyczerpani :)

Wszystkie zdjęcia (oprócz Petronas, świątyni Sze Ya i Old China Cafe) by G.

środa, 10 listopada 2010

Smaczeliny smakowanie


Z serii dziwne owoce tropikalne, przedstawiamy smaczelinę znaną również jako mangostan, garcynia, żółtopla, żółtociecz, owoc bogów lub królowa owoców. Według legendy królowa Wiktoria obiecywała 100 funtów temu który przywiezie jej świeżą smaczelinę.

Smaczelina wygląda jak zabawka albo owoc z kreskówki, jest mała i okrągła, ma grubą fioletową skórkę i twardą zieloną czapeczkę z brzuchatych, bardzo regularnych liści.

W środku jest biała i podzielona na cząstki jak mandarynka, w niektórych są duże pestki. Żeby ją zjeść trzeba się trochę pobrudzić, ale warto- jest bardzo słodka. Smakuje jak połączenie liczi i sycylijskiej pomarańczy, ciałko ma miękkie i soczyste, rozpływa się w ustach...królowa Wiktoria wiedziała co dobre.

środa, 3 listopada 2010

tradycyjne zawody

Penang jest miastem wielu tradycyjnych i nietypowych profesji które pomału zanikają i odchodzą w przeszłość. I tak w Penang spotkać można Pana Kadzidełko od małych i wielkich jak słup kadzideł niezbędnych w chińskich świątyniach, jest też ekipa od kwiatowych girland która od rana do późnego wieczora plecie girlandy i naszyjniki ze świeżych kwiatów, konieczne do czczenia bogów w świątyniach hinduskich, jest również (skoro jesteśmy w dziale Religia) Pan od  songkoków, czyli odświętnych czapeczek  dla muzułmanów. A także tkacz palmowych rolet okiennych, wypychacz pościeli, garaż dla riksz a  także indyjski złotnik który na ulicy Królewskiej kuje 22-karatowe złoto.

Nie wszystkich z wyżej wymienionych dumnych rzemieślników wdzieliśmy, ale planujemy każdego odwiedzić. W zeszły weekend na przykład, ponieważ pogoda uniemożliwiła nam wyjazd z miasta, postanowiliśmy odwiedzić Ciocię Sim, która na liście tradycyjnych profesji w Penang figuruje jako wróżka. Ciocia Sim nie jest jedyną wróżką w mieście, w dzielnicy w której wróży widzieliśmy trzech konkurencyjnych wróżów, z czego dwóch zupełnie nieturystycznych (brak napisów po angielsku), co wskazuje na zapotrzebowanie na przyszłość wśród lokalnej społeczności.

Za 15zł wróżka przepowiedziała G przeszłość czytając w jego lewej dłoni i twarzy i wyglądając przy tym bardzo profesjonalnie. Dodatkową atrakcją był fakt że Ciocia Sim nie mówi po angielsku więc jej przepowiednie, niczym te wypowiadane w narkotycznym transie przez Pytię, musiały być tłumaczone zwykłemu śmiertelnikowi przez delfickiego kapłana (na zdjęciu incognito).


G swoją przepowiednią był wyraźnie rozczarowany: podobno same dobre rzeczy, dostatek i szczęście. Tylko po czterdziestce jakieś wątpliwości, wtedy też G powinien zapuścić wąsy...

sobota, 30 października 2010

Lebuh Armenian na przykład

To jest pierwszy post o Georgetown mimo że mieszkamy tutaj już ponad miesiąc. Georgetown (nazywane przez miejscowych po prostu Penang, jak wyspa) jest trudne do uchwycenia, opisania za jednym razem, określenia-  jest wieloetniczną, wielowyznaniową mieszanką, kulturowym tyglem, kulinarnym eksperymentem,  zanurzone w lingwistycznym nieładzie, opanowane przez bzyczące skutery,  miasto porywa, ponosi, samo prowadzi i gdy już masz dosyć zaprasza na nieruchome dziedzińce chińskich domów klanowych, w chłodne podcienie pastelowych sklepów kolonialnych, na cicho chlupoczące pod nogami zwodzone, rybackie osiedla. Georgetown nie jest oczywiste i nie jest śliczne, nawet się nie stara- uwodzi doskonale swoją niejednoznacznością, nie-oczywistością, brakiem jasnych zasad. I jest przesiąknięte historią, albo historiami: ciemne, rozorane zmarszczkami, tytoniowe twarze chińskich sklepikarzy, niszczejące, wtulone w siebie kolonialne domki i potężne stare drzewa które mocno trzymają miasto w posadach wbitymi głęboko w ziemie korzeniami i pamiętają czas gdy historia Georgetown jeszcze się nie zaczęła.

I tak, nie pozostaje mi nic innego jak podawać Wam Georgetown porcjami, więc dzisiaj opowiem o jednej z moich ulubionych uliczek- ulicy Ormiańskiej czyli lebuh Armenian, która dobrze ilustruje całe miasto, zawiera w sobie wiele ważnych elementów które zobaczyć można w całym kolonialnym Georgetown i myślę że mogłaby być jego „porte-parole”.

Ulica Ormiańska tak się nazywa ze względu na mieszkającą tutaj kiedyś małą społeczność ormiańską, która odeszła gdy zniszczono stary ormiański kościół stojący kilka przecznic dalej, na ulicy Kościelnej. Tablica z informacją o ulicy napisana jest w języku malajskim (bahasa melayu), pod spodem po angielsku, poniżej (nie widać na zdjęciu) w języku Tamil czyli jednym z języków indyjskich, którym posługuje się tutejsza indyjska mniejszość, oraz po chińsku (po prawej) chociaż nie wiem w jakiej odmianie bo tutejsza "mniejszość" (bo tak naprawdę większość) chińska mówi w języku hakka. Taka tablica już dobrze pokazuje co się tutaj dzieje.

Na ulicy znajdują się: muzeum Islamu (na zdjęciu w tle), chiński dom klanowy, trzy chińskie świątynie, siedziba XIX-wiecznego tajnego związku chińczyków Hakka oraz bardzo niepozorna siedziba Związku Filomatów w Penang będąca przykrywką dla działalności samego Sun Jat-sena, czyli tak zwanego twórcy nowoczesnych Chin. Sun Jat-sen wybrał Penang by nie wzbudzać podejrzeń, a także ze względu na potęgę i wpływy tutejszych klanów- przeniósł tutaj siedzibę założonej w Tokio Ligi Związkowej po czym stanął na czele rewolucji i obalił mandżurską dynastię Qing. Dom jest w tym momencie w renowacji,  więc nie zrobiłam zdjęcia ale zapewniam że z zewnątrz wygląda zupełnie jak każdy inny domek na lebuh Armenian.

Te małe domki to tak naprawdę sklepy z okresu kolonialnego i typowa zabudowa starych miast południowo-wschodniej Azji. Na dole sklep i szeroki na pięć stóp podcień otwarty z boku arkadą, dzięki czemu tworzy się korytarz, nazywany tutaj "pięcio-stopowcem" będący oficjalnie częścią przestrzeni publicznej, a nie prywatnej; na górze część mieszkalna. Fasady są wąskie i niewysokie ale kryją w sobie długie i głębokie wnętrza, często z wewnętrznym dziedzińcem gdzie zbiera się w specjalnym basenie deszczówkę, aby przez dom przepływała dobra energia (Qi) zgodnie z zasadami feng-shui. Każdy z tych domków jest inny, ma swoje niepowtarzalne zdobienia i kolory. Najczęściej domy te zamieszkiwane są przez jedną rodzinę od wielu pokoleń, czasami zmienia się je w muzea, sklepiki z pamiątkami, kafejki i restauracje. Oprócz nich na ulicy znajdziecie również obowiązkowe skutery, riksze (ale nie kicz-riksze), ulicznych sprzedawców mee (chińskiego makaronu czyli noodli), nasi (ryżu) albo przepysznych naleśników na słodko, ołtarzyki dla chińskich bogów i przodków, zapach kadzideł, drzemiących Hindusów, mocne słońce i ogólny spokój. Więcej zdjęć tutaj.



środa, 27 października 2010

Melakka

Malakka jest słodkim i gwarnym miastem w południowo-zachodniej Malezji które, podobnie jak Georgetown, zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na swoją kolonialną przeszłość. Do Melakki pojechaliśmy nocnym autobusem kuszetką, z szerokimi i miękkimi siedzeniami które rozkładają się niemalże do pozycji leżącej. Na miejscu byliśmy o 6 rano czyli po 6 godzinach wyczynowej jazdy kierowcy szaleńca przez którego prawie nie zmrużyłam oka obserwując z przerażeniem jak wpada rozpędzonym autobusem w kolejny, czarny zakręt ( G spał jak dziecko).

Malakka przywitała nas pustymi ulicami i zupełną ciszą, o 7 dotarliśmy do naszego schroniska czyli Emiliy Travelers Home i wyrwaliśmy właściciela ze snu. Miejsce okazało się być jak z bajki, po przejściu przez mały ogródek przy wejściowej bramie wchodzi się do małego kolonialnego domu. Na końcu korytarza otwiera się drugi, wewnętrzny ogród ze źródełkami, palmami, bambusem, kamienną ścieżką, drewnianymi stolikami i monotonnym szumem przelewającej się z góry na dół wody-oaza spokoju. Szukanie chociaż trochę ślicznych i wygodnych miejsc do spania (a nie tylko dziur z karaluchami byle najtaniej) które obserwujemy u siebie od jakiegoś czasu utwierdza nas w przekonaniu że się starzejmy, że robi się z nas stare małżeństwo, że czasy podróżowania w stylu „hard core” odchodzą w niepamięć. 


Melakka jest idealnym miejscem na "przesłodzony weekend." To małe miasto które można zwiedzić na nogach, przyzwyczajone do turystów, proste w obsłudze. Zobaczyliśmy pozostałości fortu zbudowanego tutaj w 1511 roku przez Portugalczyków czyli jedną z wejściowych bram- Porta de Santiago. Reszta fortu została doszczętnie zniszczona przez Holendrów na początku XIX wieku. 

Wspięliśmy się na Bukit St.Paul czyli wzgórze świętego Pawła na szczycie którego znajduje się kościół św. Pawła, pomnik hiszpańskiego misjonarza św. Franciszka Ksawerego oraz, nieoczekiwanie, latarnia morska która udaje przykościelną dzwonnicę. Kościół zbudowali Portugalczycy w 1521, Holendrzy korzystali z niego do czasu kiedy nie zbudowali sobie swojego kościoła, Brytyjczycy pusty kościół zamienili na prochownię. Obejrzeliśmy ciemno różowy kościół Chrystusa, który zbudowali sobie Holendrzy w 1590 roku i wszystkie inne ciemno-różowe budynki wokół (charakterystyczny ciemno-różowy, ceglany kolor jest znakiem rozpoznawczym miasta). Zwiedziliśmy piękny meczet Kampung Kling z minaretem w stylu maryjskim i przypominający pagodę budynkiem.

Resztę czasu spędziliśmy spacerując po starym mieście czyli dzisiejszym Chinatown podziwiając wciśnięte w siebie małe domki, próbując lokalnych specjałów (między innymi cista ananasowego i „drzewochlebowych” tart). Wieczorne, ciepłe powietrze mocno uderzyło nam do głowy i w przypływie głupawki zafundowaliśmy sobie jazdę najbardziej kiczowatą rikszą (czytaj z jaskrawo-zielonymi migającymi światełkami, świecącymi sercami I love you, kolorowymi wiatraczkami i najnowszymi hitami azjatyckiego techno-pop na pełny regulator) którą triumfalnie podjechaliśmy pod schronisko spać.

 Franciszek Ksawery na tle kościoła św. Pawła i latarni która wcale nie jest dzwonnicą

 Kościół Chrystusa wybudowany przez Holendrów w 1590 roku i "kicz-riksze"

G w sklepie z bąkami w czasie dwu-minutowego kursu "puszczania bąków" który przyciągnął mnóstwo ciekawskich


Piękny meczet Kampung Kling zbudowany przez indyjskich muzułmanów w 1748 roku.