Malakka jest słodkim i gwarnym miastem w południowo-zachodniej Malezji które, podobnie jak Georgetown, zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na swoją kolonialną przeszłość. Do Melakki pojechaliśmy nocnym autobusem kuszetką, z szerokimi i miękkimi siedzeniami które rozkładają się niemalże do pozycji leżącej. Na miejscu byliśmy o 6 rano czyli po 6 godzinach wyczynowej jazdy kierowcy szaleńca przez którego prawie nie zmrużyłam oka obserwując z przerażeniem jak wpada rozpędzonym autobusem w kolejny, czarny zakręt ( G spał jak dziecko).
Malakka przywitała nas pustymi ulicami i zupełną ciszą, o 7 dotarliśmy do naszego schroniska czyli Emiliy Travelers Home i wyrwaliśmy właściciela ze snu. Miejsce okazało się być jak z bajki, po przejściu przez mały ogródek przy wejściowej bramie wchodzi się do małego kolonialnego domu. Na końcu korytarza otwiera się drugi, wewnętrzny ogród ze źródełkami, palmami, bambusem, kamienną ścieżką, drewnianymi stolikami i monotonnym szumem przelewającej się z góry na dół wody-oaza spokoju. Szukanie chociaż trochę ślicznych i wygodnych miejsc do spania (a nie tylko dziur z karaluchami byle najtaniej) które obserwujemy u siebie od jakiegoś czasu utwierdza nas w przekonaniu że się starzejmy, że robi się z nas stare małżeństwo, że czasy podróżowania w stylu „hard core” odchodzą w niepamięć.
Melakka jest idealnym miejscem na "przesłodzony weekend." To małe miasto które można zwiedzić na nogach, przyzwyczajone do turystów, proste w obsłudze. Zobaczyliśmy pozostałości fortu zbudowanego tutaj w 1511 roku przez Portugalczyków czyli jedną z wejściowych bram- Porta de Santiago. Reszta fortu została doszczętnie zniszczona przez Holendrów na początku XIX wieku.
Wspięliśmy się na Bukit St.Paul czyli wzgórze świętego Pawła na szczycie którego znajduje się kościół św. Pawła, pomnik hiszpańskiego misjonarza św. Franciszka Ksawerego oraz, nieoczekiwanie, latarnia morska która udaje przykościelną dzwonnicę. Kościół zbudowali Portugalczycy w 1521, Holendrzy korzystali z niego do czasu kiedy nie zbudowali sobie swojego kościoła, Brytyjczycy pusty kościół zamienili na prochownię. Obejrzeliśmy ciemno różowy kościół Chrystusa, który zbudowali sobie Holendrzy w 1590 roku i wszystkie inne ciemno-różowe budynki wokół (charakterystyczny ciemno-różowy, ceglany kolor jest znakiem rozpoznawczym miasta). Zwiedziliśmy piękny meczet Kampung Kling z minaretem w stylu maryjskim i przypominający pagodę budynkiem.
Resztę czasu spędziliśmy spacerując po starym mieście czyli dzisiejszym Chinatown podziwiając wciśnięte w siebie małe domki, próbując lokalnych specjałów (między innymi cista ananasowego i „drzewochlebowych” tart). Wieczorne, ciepłe powietrze mocno uderzyło nam do głowy i w przypływie głupawki zafundowaliśmy sobie jazdę najbardziej kiczowatą rikszą (czytaj z jaskrawo-zielonymi migającymi światełkami, świecącymi sercami I love you, kolorowymi wiatraczkami i najnowszymi hitami azjatyckiego techno-pop na pełny regulator) którą triumfalnie podjechaliśmy pod schronisko spać.
Franciszek Ksawery na tle kościoła św. Pawła i latarni która wcale nie jest dzwonnicą
Kościół Chrystusa wybudowany przez Holendrów w 1590 roku i "kicz-riksze"
G w sklepie z bąkami w czasie dwu-minutowego kursu "puszczania bąków" który przyciągnął mnóstwo ciekawskich
Piękny meczet Kampung Kling zbudowany przez indyjskich muzułmanów w 1748 roku.
wow, wyprawa widze, ze sie udala hehe. Kicz riksze i samobojczy kierowca i tak najbardziej mnie zaciekawily! :)
OdpowiedzUsuńpozdrowki
brat
no trudno. postaram się w takim razie wplatać więcej wątków motoryzacyjnych
OdpowiedzUsuńa ja jestem zachwycona miasteczkiem, ech, być tam i sie rozkoszować widokami....
OdpowiedzUsuńBuziaczki
Mucha
Trochę jestem opóźniony w lekturze, ale oceniam, że te parę postów to tak na rozgrzewkę, a teraz to naprawdę się zacznie... Już jesteśmy po festiwalach - możesz, Dodi, dołożyć do pieca. Kaleta czyta!
OdpowiedzUsuń