Czyli w języku malajskim Kuala Lumpur, tak nazwała to miejsce grupa 87 chińskich poszukiwaczy złóż, która założyła miasto w 1857. W przeciągu miesiąca 17 z nich zmarło na malarie i inne choroby tropikalne, ale to nie powstrzymało rozwoju osady- znalezione tutaj złoża cyny wkrótce przyciągnęły poszukujących szczęścia i szybkiego zarobku podróżników, handlarzy i łotrów.
Tradycyjnie (bo działo się tak w całej Malezji), społeczność podzieliła się na rywalizujące ze sobą tajne związki i gangi, a seria konfliktów doprowadziła w końcu do otwartej wojny w wyniku której osada spłonęła w całości i doszczętnie w 1881 roku.
W tym właśnie momencie w historię Kuala Lumpur wplątali się Brytyjczycy (chapeau! za wyczucie chwili), odbudowali miasto według nowego planu, dorzucili kolej i budynki z cegły i stworzyli nowoczesna stolicę ówczesnej Federacji.
Dzisiejsze Kuala Lumpur to miasto po przejściach- w czasie drugiej wojny światowej zajęli je potwornie brutalni Japończycy a 13 maja 1969 miasto zalała fala zamieszek, ulicznych bójek i demonstracji o podłożu etnicznym (głównie między Malajami i Chińczykami) w czasie których podobno tysiące osób zmarło lub zostało rannych. Mimo tego KL to duma Malezyjczyków głownie z dwóch powodów: to tutaj premier Tunku Abdul Rahman ogłosił niepodległość Federacji od Brytyjczyków (1957) i to tutaj przedsiębiorstwo naftowe Petronas zbudowało Petronas Towers, czyli najwyższe bliźniacze wieże na świecie (były też najwyższym budynkiem świata w latach 1998-2004 kiedy to przebiło je Tapiei 101, a poźniej Burj Khalifa w Dubaju).
Zwiedzanie Kuala Lumpur zaczęliśmy właśnie od Petronas Towers w nadziej że uda nam się dostać jeden z 1640 dziennych darmowych biletów na wjazd na Sky Bridge czyli pomost między wieżami. Petronas czyli lokalnie "Twin Towers" robią wrażenie i są zupełnie niefotogenicznie- w żadnym razie nie da się ich ująć na w kadr, o czym szybko się przekonaliśmy dołączając do grupy turystów wyginających się na wszystkie strony starając się dokonać niemożliwego. Na pomost nie udało nam się wjechać, mimo bardzo wczesnej pory- w poczekalni pod windą na Sky Bridge zastaliśmy już tłumy turystów, krzyczące dzieci i ogólną atmosferę stołówki w porze obiadu więc po krótkim namyśle szybko się ewakuowaliśmy i ruszyliśmy na podbój China Town.
Kuala Lumpur trudno zdefiniować w kilku zdaniach. Jest nowoczesne (dzielnica KLCC z Petronas i innymi drapaczami chmur) i równocześnie małe i prowincjonalne (stare miasto czyli dzisiejsze China Town i Little India). Stare miasto można zwiedzić na nogach bo wszędzie jest bardzo blisko, mimo szerszych dróg i większego ruchu, przy ulicach stoją te same kolonialne domki co w Georgetown czy Malacce (tylko bardziej zaniedbane), życie wydaje się płynąc w tradycyjny sposób i w typowym, powolnym malezyjskim rytmie, kobiety nie są bardziej wyemancypowane, nie ma drogich ciuchów, ekstrawaganckich fryzur i szybkiego kroku będących zazwyczaj zazwyczaj wizytówką dużych miast i stolic. Kuala Lumpur sprawia wrażenie niepozornego miasteczka które zaskoczyła nowoczesność- nad tradycyjnymi sklepikami wisi głęboki cień wieżowców, a nad głowami przechodniów co jakiś czas przejeżdża ultranowoczesna, jednoszynowa kolejka (taki roller coaster w wersji MPK).
Po prawdziwą nowoczesność trzeba przejechać kilka przystanków metrem i wysiąść na stacji KLCC. Po wyjściu z podziemnego przyjścia nie od razu wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, dopiero gdy zadarliśmy głowy okazało się że stoimy zaraz obok Petronas Towers, a wokół nas są prawie same wieżowce, były tak blisko że ich nie zauważyliśmy. Tutaj ulicami przechadzają się dobrze ubrani businessmani, ale to tylko w drodze na lunch do restauracji obok, bo oprócz turystów wszyscy poruszają się samochodami. I przy okazji, nawet ruch uliczny jest tutaj zorganizowany, są światła i widzieliśmy nawet prawdziwe przejścia dla pieszych. Nowe miasto wydaje się doklejone do tego starego, te kilka przystanków metra przenosi nas w trochę inny świat, elementem spajającym to wszystko są niezmiennie olbrzymie drzewa które swoimi potężnymi korzeniami trzymają tę prawdziwą miejską dżunglę w posadach.
Nam jak zwykle najbardziej podobało się stare miasto i świadectwa kolonialnej historii. Kuala Lumpur posiada kilka pięknych świątyń, między innymi meczet Jamek z 1907 roku (zdjęcie na górze po prawej), zbudowany z beżowo-różowych cegłówek, ze zdobionymi arkadami otaczającymi zacieniony dziedziniec i bezowymi kopułami, oraz taoistyczną świątynię Sze Ya, której wnętrze wypełnia odurzający zapach i dym palących się kadzidełek. Pod dachem świątyni zawieszone są chińskie lampiony i spirale z kadzideł w środku których wiszą karteczki z modlitwami, widok jest poruszający.
Zwiedziliśmy też dzielnicę malajską i jej rozległy, pachnący i momentami krwawy rynek gdzie po raz pierwszy zobaczyłam kiście bananów (zdjęcie poniżej) oraz niesamowitą różnorodność owoców, warzyw, przypraw i nieznanych mi cudów. W czasie naszej trzy dniowej wizyty usiedliśmy na herbatę w słynnej Old China Cafe (na zjęciu obok) której wnętrze tchnie kolonialną przeszłością, przeszliśmy zawieszonym na wierzchołkami drzew (30m nad ziemią, zdjęcie poniżej) mostem linowym w parku za miastem, leczyliśmy gardła koszmarnie gorzką herbatą z jakimiś proszkami w ulicznej herbaciarni, (zdjęcie ze mną poniżej) przypadkowo wzięliśmy udział w bardzo wzruszającym ślubie w anglikańskiej katedrze świętej Marii Dziewicy, stanęliśmy na placu Merdeka gdzie przy dźwiękach God Save the Queen opuszczono flagi Wielkiej Brytanii i Malezja ogłosiła niepodległość i przemierzyliśmy na nogach całe miasto w deszczu i w słońcu aż w końcu wykończyła nas klimatyzacja i wróciliśmy do Penang przeziębieni i wyczerpani :)
Wszystkie zdjęcia (oprócz Petronas, świątyni Sze Ya i Old China Cafe) by G.
no to mnie zatkało.... chociaż dzięki Twoim słowom, czułam się przez moment, jakbym tam była..
OdpowiedzUsuńMucha