wtorek, 31 maja 2011

Taniec lwa

Taniec lwa po raz pierwszy widzieliśmy w Wigilię w Wietnamie, w małym przygranicznym miasteczku Chau Doc, kolejny raz w Sylwestra w Battambang w Kambodży i byliśmy przekonani że to przygotowania w związku ze zbliżającym się chińskim nowym rokiem. Taniec lwa, podobnie jak taniec smoka, wykonywany jest przede wszystkim w czasie obchodów nowego roku ale nie tylko- grupy tancerzy i towarzyszących im muzyków (bębniarzy i cymbalistów) zaprasza się także na śluby, urodziny, rocznice a także przy okazji otwarcia firmy bo tańczący lew przynosi pomyślność i przede wszystkim dobrobyt, czyli to co Chińczycy lubią najbardziej.

Skąd się wzięła tradycja i skąd w ogóle wziął się lew w Chinach pozostaje nie do końca jasne. Według jednej z wersji, lwy przywędrowały z Persji do Chin 2000 lat temu, jako prezent dla ówczesnego władcy. Chińczycy, którzy nigdy wcześniej nie widzieli lwa, ale słyszeli że jest on władcą wszystkich zwierząt, uosobieniem odwagi i siły, uczynili z niego zwierzę magiczne które przynosi szczęście i chroni przez złem.

Taniec lwa to ekscytujący spektakl wykonywany najczęściej przez najlepszych uczniów szkół sztuki walki, bo swoje szalone pozycje i akrobacje lew zapożyczył między innymi z Kung Fu i Wushu. Kostium składa się z głowy i tułowia, czyli z dwóch chłopców, przy czym ten odpowiedzialny za głowę jest mniejszy i lżejszy, a chłopiec tułów większy i silniejszy, żeby mógł unosić tego pierwszego. Chłopiec z przodu, za pomocą rąk, porusza powiekami i uszami lwa, jego nogi stanowią przednie łapy. Chłopiec z tyłu jest tylnymi łapami i pupą, a rękami trzyma mocno w tali pierwszego chłopca. Razem, w hipnotycznym rytmie gongu i cymbałów, stają się lewem, poruszają się jak gdyby byli jednym ciałem. Zobaczyć taki taniec to niezapomniane przeżycie.

Dwa tygodnie temu odbyły się w Penang Międzynarodowe mistrzostwa tańca lwa na palach (trudniejsza wersja tańca). Filmy przedstawiają najlepsze zespoły jakie udało nam się zobaczyć, ale to nie one ostatecznie wygrały złoty puchar mistrza (co świadczy o wysokim poziomie konkursu). Lew skacze po palach bez chwili zawahania i jest przy tym wyjątkowo słodki.






niedziela, 15 maja 2011

Langkawi

Langkawi to archipelag wysp znajdujący się na północ od Penang, którego piaszczyste brzegi opływają turkusowe wody morza Andamańskiego. Tam właśnie udaliśmy się zaraz po naszych "wakacjach na Jawie", żeby odreagować i odpocząć. Lagkawi to jeden z najbardziej znanych kurortów Malezji, wyspa żyje dla turystów i w całości objęta jest strefą bezcłową i rzeczywiście, jeżeli komuś marzy się słodkie fa niente- nie ma lepszego miejsca.

Na Langawi byliśmy nonszalanccy i niezaplanowani, wypożyczonym samochodem przemieszczaliśmy się z jednej plaży do drugiej, G w wielkich okularach w stylu Police za kierownicą, ja w skandaliczne kusej sukience bez ramion i w kapeluszu na głowie wskazywałam drogę, początkowo źle, co doprowadziło nawet do kilku typowych, samochodowych kłótni. Plaże były szerokie i białe, woda lekka i gładka jakby tysiące warstw jedwabiu prześlizgiwało się po skórze, do tego książka i czas znikał i się zapominał, słodycz, raj i słodycz.






sobota, 23 kwietnia 2011

o urodzie

Przeciętna Azjatka pragnie wszystkiego tego czego przeciętna przedstawicielka rasy kaukaskiej najchętniej by się pozbyła (co po raz kolejny potwierdza teorię że zawsze pragniemy tego co mają inni). I tak, gdy Europejka biegnie na plaże gdy tylko słońce zaczyna lekko prażyć lub kupuje karnet na solarium w szare, zimowe dni, Azjatka chowa przed słońcem całe ciało, czy to pod parasolem, czy pod filtrem UV 50, czy zakładając specjalne rękawy na ręce i nogi. Gdy Europejka marzy o oczach w kształcie migdałów i maluje sobie na górnej powiece grubą, czarną kreskę dla efektu kocich oczu, Azjatka idzie pod nóż żeby mieć  oczy "okrągłe". Oraz oczywiście, ale to już zjawisko niezależne od rasy, gdy Europejka farbuje swoje lekkie blond piórka na dramatyczną czerń, Azjatka niszczy swoje piękne, lśniące, hebanowe włosy drastycznym rozjaśnianiem.

O ile farbowanie włosów na kolor rudy (bo najczęściej na tyle tylko da się je utlenić) czy "otwieranie" oczu metodą chirurgii plastycznej dotyczy zdecydowanej mniejszości kobiet, pragnienie białej skóry jest szeroko rozpowszechnione i traktowane jako standard, co łatwo zaobserwować przeglądając gamy produktów kosmetycznych w pierwszej lepszej drogerii. Wynika to po części z tego, że kolor skóry symbolizuje przynależność do klasy społecznej (im ciemniejsza tym niższa i odwrotnie) i jest to koncept głęboko zakorzeniony w zbiorowej świadomości Azjatek, choć wydaje mi się że do tutejszej kultury zaimportowany został z Chin. I tak, tutejsze koncerny prześcigają się w różnorodności składników rozjaśniających skórę, dotyczy to balsamów do ciała, kremów na twarz a nawet dezodorantów w kulce (żeby rozjaśnić skórę pod pachami). Kremy te oczywiście nie tylko wybielają ale muszą tez nawilżać, odmładzać i chronić przed słońcem, mają więc tak dużą ilość składników że zastanawiam się czy starając się spełnić na raz wszystkie oczekiwania klientek, spełniają chociaż jedno z nich. Niektóre firmy kosmetyczne zaczęły wprowadzać elementy wybielające do swoich podstawowych linii produktów, jako standard, przez co bardzo trudno jest dostać dobry, niewybielający produkt (ach..). 


Strach przed opaleniem się skutkuje rónież tym że na plaży zazwyczaj tylko ja jestem rozebrana, kostiumy kąpielowe słabo się sprzedają, a tutejsze dziewczyny kąpią się w morzu jak stoją, w ubraniu (długi rękaw, jeansy i kapelusz) co, myślę sobie, musi być wyjątkowo nieprzyjemne. Jest w tym unikaniu słońca oczywiście dużo mądrości, bo opalanie się rzeczywiście nie służy urodzie (na dłuższą metę). Choć ja bym tutaj nie popadała w obsesję i przesadę, jak pani kosmetyczka która na widok mojej lekkiej opalenizny stwierdziła że mam ciężkie poparzenie słoneczne i że ratowanie mojej skóry zajmie kilka miesięcy :)

Na szczęście nie wszystkie kobiety w tą obsesję popadają, tutejsze Hinduski na przykład wybielają się mniej albo wcale, ale za to mają małą manię na punkcie swoich włosów, które muszą być długie, czarne, gładkie i lśniące. Co ciekawe, mało który koncern kosmetyczny jest w stanie zarobić na tym pieniądze, przynajmniej jak na razie, bo Hinduski mają swoją sekretną metodę na powalające włosy, metodę tanią jak barszcz, a ściśle rzecz ujmując tanią jak olejek kokosowy. Sekret ten zdradziła mi hinduska znajoma  która, gdy zapytałam co robi żeby mieć takie piękne włosy, przyniosła mi z kuchni butelkę oleju. Jeśli ktoś chce wiedzieć jak to się dokładnie robi proszę pytać w komentarzach, sekret to sekret (ale sprawdziłam i działa). 

Taki kanon piękna stawia każdą "Białą" w uprzywilejowanej pozycji, a z moich obserwacji autobusowych widzę jaki skandal rysuje się na twarzach tutejszych kobiet na widok roznegliżowanych młodych Brytyjek które jadą na plaże tę swoją różowo-mleczną bladość niszczyć.  I kanonu tego, jak kultury, trzeba się koniecznie nauczyć, żeby broń boże nie powiedzieć już nigdy chińskiej koleżance która w wróciła z wakacji "jak świetnie wyglądasz, i jak się opaliłaś!"...

picture credits: L'oreal, MD Strenght, Chanel, Dabur Amla

środa, 20 kwietnia 2011

Jawa nie dla nas

Wracam po kolejnej długiej przerwie, długiej bo pracy co niemiara, i bardzo mnie to cieszy ale powoduje również, że każdą wolną chwilę staram się spędzać z daleka od komputera. Przed komputerem siedziałabym nadal, od sześciu tygodni, tak od rana do wieczora gdyby nie to że pewnego dnia G kupił bilety na samolot, położył mi je przed nosem i kazał się spakować i wreszcie przestać- jedziemy na Jawę. Jawa, egzotyczna i nieznana i na dodatek często przeze mnie przeoczana (to już metaforycznie), na myśl przywiodła mi ciągnące się daleko po horyzont pola i dymiące kratery, szalone tańce i maski, tajemnicze budowle. Poza tym wreszcie do góry nogami (dla tych którzy się jeszcze nie zorientowali to sic. Malezja tak naprawdę nie jest do góry nogami)!

Ruszyliśmy wieczorem, G wyszedł z pracy o 21, szybko się przebrał i pomknęliśmy taksówką na prom którym popłynęliśmy na ląd, a potem pobiegliśmy na pociąg który miał nas zawieźć do Kuala Lumpur i wtedy właśnie, może jak biegliśmy, albo jak jedliśmy orzechy w dworcowej poczekalni i śmialiśmy się głośno, zza lampy albo spod ławki, wyślizgnął się cicho czarny, perfidny Pech i przykleił nam się do butów jak cień. 
Pociąg do KL nie przyjeżdżał i nie przyjeżdżał, więc żeby nie spóźnić się na lot, pobiegliśmy na  dworzec autobusowy i pojechaliśmy do KL nocnym autobusem, zadowoleni i pewni że Pecha zgubiliśmy po drodze. Ale najwyraźniej wsiadł z nami do samolotu.

I tak, zaraz po wylądowaniu na Jawie, w mieście Solo, najpierw nie mogliśmy znaleźć miejsca do spania, jak już znaleźliśmy zaczęło lać- przykryci wielkimi żółtymi, plastikowymi płachtami zwiedzaliśmy miasto na głodnego (jedzenie wszędzie podawane było na zimno), z resztą nie było co zwiedzać bo wszystkie muzea i ciekawe budynki zamknięto nam przed nosem mimo że do godziny zamknięcia było jeszcze sporo czasu. Głodni, niezadowoleni i po zimnym prysznicu poszliśmy spać, w nocy pogryzły nas komary (właściciel zarzekał się że ich nie ma). I tak potoczyła się pozostała część wyprawy, w deszczu, z prędkością 20km/h (średnia prędkość na drogach na Jawie), byliśmy nadzwyczaj często oszukiwani, rozczarowani, ogólnie zmęczeni, niewyspani, brudni, głodni i pogryzieni przez komary. Pech nie opuścił nas nawet po powrocie do Malezji, gdzie natychmiast po przylocie zostaliśmy uprzejmie pokierowani na zły dworzec autobusowy przez co straciliśmy dużo czasu, pieniędzy i nerwów. Pecha zgubiliśmy dopiero trzaskając mu przed nosem drzwiami do naszego mieszkania, bo nawet taksówkarz który odwiózł nas do domu był pechowy.

Na Jawę już nie wrócimy.  Mimo naszego doświadczenia, wielu trudnych podróży i ogólnego uodpornienia, oboje postanowiliśmy że jawa zdecydowanie nam nie odpowiada i oddaliśmy się błogo marzeniom sennym, słodkiej ułudzie i śnie o niebieskich migdałach. 


Było też kilka pięknych chwil (trzy) i powstanie z nich album, jak tylko G odbierze swoje zdjęcia (które już mieliśmy, ale jakimś dziwnym trafem płyta na której zostały nagrane pokazała nam je raz, po czym przestała działać :)

czwartek, 3 marca 2011

kauczuk

Mniej więcej raz w tygodniu, od kiedy tu jesteśmy, wyruszamy na wycieczkę krajoznawczą po lasach, górach i plantacjach Penang. Wyspa Penang pokreślona jest rozmaitymi szlakami wiodącymi najczęściej od jednej małej wioski do drugiej,  pokonanie większości z nich zajmuje najwyżej trzy godziny marszu. Gdy tak idziemy jest wilgotno, pachnąco, zielono, gorąco, pocimy się oczywiście straszliwie (do tego już zdążyliśmy się przyzwyczaić), ale wracamy zawsze dobrze zmęczeni i szczęśliwi i śpimy snem sprawiedliwych. Po drodze natrafiamy oczywiście na różne dziwy- owoc muszkatołowca dyndający z gałęzi jak morela (ususzony staje się "gałką"), kwitnące goździki, ananasy wystające z ziemi jak kapusta, ciężkie kiście zielonych jeszcze bananów, wielkie drzewa durianowe oraz, no właśnie, cicho krwawiące kauczukowce z zawieszonymi wokół pnia kubeczkami.

Drzewa kauczukowe pierwszy raz zobaczyłam w filmie Indochiny, gdzie Catherine Deneuve, właścicielka plantacji, przechadza się wśród drzew wcześnie rano mówiąc że zawsze uwielbiała zapach cieknącej z drzew gumy. Kolejny plan ukazuje drzewa zasadzone w równych odległościach, przepasane kubeczkami i wyłaniające się z ciemności światełka, które wkrótce okazują się lampami na głowach zbieraczy gumy ruszających do pracy o brzasku. 


Taki obraz plantacji kauczukowych zapadł mi głęboko w pamięć i od tej pory bardzo chciałam wreszcie zobaczyć i powąchać to drzewo. Malezja jest jednym z największych producentów gumy na świecie więc wydawałoby się, że możliwości będę miała pod dostatkiem. Rzeczywiście wielokrotnie widziałam wielkie plantacje kauczuku z daleka, jadąc gdzieś akurat autokarem, ale dopiero w zeszłym miesiącu udało mi się "dopaść" drzewo kauczukowe z bliska, właśnie przy okazji jednego z naszych spacerów, i to na dodatek chyba zanim "dopadła" je zbieraczka kauczuku, bo kubeczek był pełny niemalże po brzegi.

Żeby zebrać lateks, kauczukowca nacina się wcześnie rano (wtedy drzewo produkuje najwięcej soku czyli lateksu) i ukośnie, tak alby sok spływał w dół, po rynience przytwierdzonej do kory, aż do zawieszonego poniżej kubeczka. "Tapperzy", czyli z angielskiego nacinacze drzew kauczukowych, najpierw nacinają wszystkie drzewa po kolei, a gdy już skończą wracają do pierwszego drzewa i znów po kolei zbierają lateks, który zdążył w tym czasie wypłynąć. Potem zebrany sok się oczyszcza (do kubeczka wpadają liście i owady), suszy, przetwarza na wiele sposobów aż w końcu staje się, powiedzmy, kaloszami. Po sfotografowaniu drzewa kauczukowego ze wszystkich stron wróciliśmy na szlak, gdzie spotkaliśmy tapperkę, całą umorusaną, z torebką z narzędziami, która jednak za chwilę skręciła w boczną drogę i zniknęła gdzieś w gąszczu bujnej zieleni. Spotkanie z kauczukowcem było wiec takie jak chciałam, otoczone aurą tajemnicy, wydawało się że na drodze pojawi się zaraz piękna  Catherine Deneuve i powie nam -bonjour.

sobota, 26 lutego 2011

Najlepsze duriany

rosną w Balik Pulau. G jest w stanie pojechać po nie na drugi koniec wyspy.

Durian jest owocem straszliwym per excellence. Wygląda trochę jak przerośnięty kasztan, ale z grubszymi kolcami, w jego wnętrzu znajduje się żółty, włóknisty miąższ o kremowej konsystencji, podzielony na kilka cząstek. Ale to niestety nie koniec. Duriany słyną ze swojego zapachu, wyczuwalnego w promieniu kilkudziesięciu metrów. Jest on tak intensywny, że wydobywa się z osoby która durianem się uraczyła jeszcze przez wiele godzin po konsumpcji, skutecznie uniemożliwiając wszelki bliższy kontakt. Niektórzy zapach ten porównują do zapachu zgniłej cebuli, inni do długo nie pranych skarpetek- durian cuchnie niemiłosiernie, nie pomoże wystawienie go na balkon ani zawinięcie kilka razy w folię. Nie muszę dodawać, że za to wszystko oczywiście się płaci, i to bardzo duże pieniądze.


Sezon na duriany już się zaczął, sprzedawcy durianów stoją przy ulicach, na jalan Burma i Mcallister, patrzę na nich podejrzliwie z autobusu, na szczęście zapach nie przedziera się przez szybę. Co jakiś czas G wraca do domu i dziwnie mnie unika, od razu wiem, że zjadł po kryjomu duriana (najważniejsze, że nie przyniósł go do domu). Z resztą zakaz duriana nie obejmuje tylko naszego mieszkania; z powodu tego zapachu w wielu budynkach administracyjnych, hotelach i autobusach duriany są zabronione, a przypomina o tym specjalny znak (na obrazku przykład z metra w Singapurze). 




Oczywiście jak wszytko co osobliwe, durian ma swoich miłośników, swój konkurs i festiwal (w Penang w maju), a tutejsze biuro informacji turystycznej przygotowało specjalny przewodnik ze wskazówkami jak kupować duriany, jak ocenić duriana po miąższu i kolorze, jakie odmiany występują na wyspie i  które są najlepsze. Przewodnik po angielsku do pobrania tutaj

Podobnie jak inne egzotyczne i ekstremalne potrawy, takie jak na przykład węże czy smażone tarantule, durian podobno fantastycznie działa na potencję (choć jednocześnie jego zapach z góry niweczy wszelkie wysiłki aby ten wzrost potencji wykorzystać).  Niemniej, jest to kolejny świetny powód, żeby przyjechać nas odwiedzić!

Na zdjęciu G kupuje duriana w Balik Pulau.

wtorek, 8 lutego 2011

rok Królika

3 lutego 2011 roku Chińczycy powitali nowy rok- rok Królika który, mimo pozornie niegroźnej aparycji, kryje w sobie przepowiednię wojen, międzynarodowych konfliktów, zaskakujących zwrotów akcji, ogólnego poczucia braku bezpieczeństwa i ataków z zaskoczenia. Tak przynajmniej wynika z chińskiego horoskopu, opartego na szalenie skomplikowanej kalkulacji zależności między dniem, miesiącem, rokiem, porą dnia, Yin i Yang oraz pięcioma elementami (ogień, woda, metal, drzewo i ziemia). Jak bardzo fatalny będzie rok Królika opisuje szczegółowo na swojej stronie Mistrz Raymond Lo (wygląda na to że całe to zło to efekt niefortunnego położenia symbolu oznaczającego metal w stosunku do symbolu drzewa). 

Na szczęście, według Pana Ho, znajomego z kafejki buddyjskiej na ulicy Plażowej w Georgetown, mój rok Królika zapowiada się nadzwyczaj różowo: zacieśnienie więzi rodzinnych, uczuciowe ciepło i komfort, momenty wielkiego szczęścia i emocji. Nie przeszkodzi nawet to, że jako urodzona wcześnie rano Świnia, będę przez całe życie musiała "starać się o pożywienie", co potwierdza stosunek długości moich palców do reszty dłoni oraz odstępy między nimi, a także mimo smutnego faktu, że jestem osobą łatwo ulegającą wpływom (co zdradza mój mocno wygięty w tył kciuk). 

Pan Ho jest dumny ze swojej umiejętności czytania ze znaków, liczb, dłoni i twarzy ale zaznacza, że przepowiedziana przez niego prawda nie jest wyrokiem, należy traktować ją jak wskazówkę, co do tego jak i kiedy skorzystać z szansy niesionej przez los, a kiedy lepiej zaszyć się w domu i przeczekać (czasem nawet co do godziny). Podobno Chińczycy traktują te wróżby bardzo poważnie i w zależności od nich planują ważne rodzinne uroczystości oraz narodziny dzieci (które lepiej żeby urodziły się w roku na przykład Konia niż w roku Węża). 


Bez względu na to jakie zwierzę przejmuje pałeczkę, nowy rok witany jest przez Chińczyków hucznie i długo bo uroczystości trwają całe dwa tygodnie, przy czym prawie każdy dzień przeznaczony jest na odwiedzanie rodziny, a odwiedziny te odbywają się według precyzyjnych zasad i w określonych konfiguracjach. I tak w pierwszy dzień nowego roku młodsi członkowie rodziny odwiedzają seniorów, wtedy też do domów zaprasza się artystów wykonujących taniec lwa- wejście tańczącego lwa do domu przynosi szczęście i odgania złe duchy. W drugi dzień nowego roku zamężne córki odwiedzają swoich rodziców, w trzeci lepiej unikać jakichkolwiek kontaktów z rodziną i przyjaciółmi, piąty to dzień rzucania petard, a w siódmym wszyscy stają się o jeden rok starsi.

Na zdjęciach zobaczycie naszą ulubioną chińską świątynię w Georgetown (świątynię bogini miłosierdzia Kuan Yin) w pierwszym dniu nowego roku, a więc zatłoczoną i zadymioną od kadzideł, pełny przekrój społeczeństwa (twarze Georgetown) oraz tradycyjny taniec lwa wykonywany przy rytmicznym dźwięku bębnów przez dwojga tancerzy (jeden jest pupą i tylnymi nogami, drugi głową i przednimi nogami). Lew, jeśli dobrze zatańczony, sprawia wrażenie żywego i nie można oderwać od niego wzroku.