środa, 20 kwietnia 2011

Jawa nie dla nas

Wracam po kolejnej długiej przerwie, długiej bo pracy co niemiara, i bardzo mnie to cieszy ale powoduje również, że każdą wolną chwilę staram się spędzać z daleka od komputera. Przed komputerem siedziałabym nadal, od sześciu tygodni, tak od rana do wieczora gdyby nie to że pewnego dnia G kupił bilety na samolot, położył mi je przed nosem i kazał się spakować i wreszcie przestać- jedziemy na Jawę. Jawa, egzotyczna i nieznana i na dodatek często przeze mnie przeoczana (to już metaforycznie), na myśl przywiodła mi ciągnące się daleko po horyzont pola i dymiące kratery, szalone tańce i maski, tajemnicze budowle. Poza tym wreszcie do góry nogami (dla tych którzy się jeszcze nie zorientowali to sic. Malezja tak naprawdę nie jest do góry nogami)!

Ruszyliśmy wieczorem, G wyszedł z pracy o 21, szybko się przebrał i pomknęliśmy taksówką na prom którym popłynęliśmy na ląd, a potem pobiegliśmy na pociąg który miał nas zawieźć do Kuala Lumpur i wtedy właśnie, może jak biegliśmy, albo jak jedliśmy orzechy w dworcowej poczekalni i śmialiśmy się głośno, zza lampy albo spod ławki, wyślizgnął się cicho czarny, perfidny Pech i przykleił nam się do butów jak cień. 
Pociąg do KL nie przyjeżdżał i nie przyjeżdżał, więc żeby nie spóźnić się na lot, pobiegliśmy na  dworzec autobusowy i pojechaliśmy do KL nocnym autobusem, zadowoleni i pewni że Pecha zgubiliśmy po drodze. Ale najwyraźniej wsiadł z nami do samolotu.

I tak, zaraz po wylądowaniu na Jawie, w mieście Solo, najpierw nie mogliśmy znaleźć miejsca do spania, jak już znaleźliśmy zaczęło lać- przykryci wielkimi żółtymi, plastikowymi płachtami zwiedzaliśmy miasto na głodnego (jedzenie wszędzie podawane było na zimno), z resztą nie było co zwiedzać bo wszystkie muzea i ciekawe budynki zamknięto nam przed nosem mimo że do godziny zamknięcia było jeszcze sporo czasu. Głodni, niezadowoleni i po zimnym prysznicu poszliśmy spać, w nocy pogryzły nas komary (właściciel zarzekał się że ich nie ma). I tak potoczyła się pozostała część wyprawy, w deszczu, z prędkością 20km/h (średnia prędkość na drogach na Jawie), byliśmy nadzwyczaj często oszukiwani, rozczarowani, ogólnie zmęczeni, niewyspani, brudni, głodni i pogryzieni przez komary. Pech nie opuścił nas nawet po powrocie do Malezji, gdzie natychmiast po przylocie zostaliśmy uprzejmie pokierowani na zły dworzec autobusowy przez co straciliśmy dużo czasu, pieniędzy i nerwów. Pecha zgubiliśmy dopiero trzaskając mu przed nosem drzwiami do naszego mieszkania, bo nawet taksówkarz który odwiózł nas do domu był pechowy.

Na Jawę już nie wrócimy.  Mimo naszego doświadczenia, wielu trudnych podróży i ogólnego uodpornienia, oboje postanowiliśmy że jawa zdecydowanie nam nie odpowiada i oddaliśmy się błogo marzeniom sennym, słodkiej ułudzie i śnie o niebieskich migdałach. 


Było też kilka pięknych chwil (trzy) i powstanie z nich album, jak tylko G odbierze swoje zdjęcia (które już mieliśmy, ale jakimś dziwnym trafem płyta na której zostały nagrane pokazała nam je raz, po czym przestała działać :)

3 komentarze:

  1. a to pech, widocznie Jawa nadaje sie tylko do marzeń sennych, na jawie jest zdradliwa...

    Mucha

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehe, to jedna z tych wypraw, ktore dzieja sie po to, zeby zachowal sie pewien balans... ;) przynajmniej spedziliscie z Pechem duzo czasu i teraz pewnie ma juz dosyc :)

    OdpowiedzUsuń