sobota, 23 kwietnia 2011

o urodzie

Przeciętna Azjatka pragnie wszystkiego tego czego przeciętna przedstawicielka rasy kaukaskiej najchętniej by się pozbyła (co po raz kolejny potwierdza teorię że zawsze pragniemy tego co mają inni). I tak, gdy Europejka biegnie na plaże gdy tylko słońce zaczyna lekko prażyć lub kupuje karnet na solarium w szare, zimowe dni, Azjatka chowa przed słońcem całe ciało, czy to pod parasolem, czy pod filtrem UV 50, czy zakładając specjalne rękawy na ręce i nogi. Gdy Europejka marzy o oczach w kształcie migdałów i maluje sobie na górnej powiece grubą, czarną kreskę dla efektu kocich oczu, Azjatka idzie pod nóż żeby mieć  oczy "okrągłe". Oraz oczywiście, ale to już zjawisko niezależne od rasy, gdy Europejka farbuje swoje lekkie blond piórka na dramatyczną czerń, Azjatka niszczy swoje piękne, lśniące, hebanowe włosy drastycznym rozjaśnianiem.

O ile farbowanie włosów na kolor rudy (bo najczęściej na tyle tylko da się je utlenić) czy "otwieranie" oczu metodą chirurgii plastycznej dotyczy zdecydowanej mniejszości kobiet, pragnienie białej skóry jest szeroko rozpowszechnione i traktowane jako standard, co łatwo zaobserwować przeglądając gamy produktów kosmetycznych w pierwszej lepszej drogerii. Wynika to po części z tego, że kolor skóry symbolizuje przynależność do klasy społecznej (im ciemniejsza tym niższa i odwrotnie) i jest to koncept głęboko zakorzeniony w zbiorowej świadomości Azjatek, choć wydaje mi się że do tutejszej kultury zaimportowany został z Chin. I tak, tutejsze koncerny prześcigają się w różnorodności składników rozjaśniających skórę, dotyczy to balsamów do ciała, kremów na twarz a nawet dezodorantów w kulce (żeby rozjaśnić skórę pod pachami). Kremy te oczywiście nie tylko wybielają ale muszą tez nawilżać, odmładzać i chronić przed słońcem, mają więc tak dużą ilość składników że zastanawiam się czy starając się spełnić na raz wszystkie oczekiwania klientek, spełniają chociaż jedno z nich. Niektóre firmy kosmetyczne zaczęły wprowadzać elementy wybielające do swoich podstawowych linii produktów, jako standard, przez co bardzo trudno jest dostać dobry, niewybielający produkt (ach..). 


Strach przed opaleniem się skutkuje rónież tym że na plaży zazwyczaj tylko ja jestem rozebrana, kostiumy kąpielowe słabo się sprzedają, a tutejsze dziewczyny kąpią się w morzu jak stoją, w ubraniu (długi rękaw, jeansy i kapelusz) co, myślę sobie, musi być wyjątkowo nieprzyjemne. Jest w tym unikaniu słońca oczywiście dużo mądrości, bo opalanie się rzeczywiście nie służy urodzie (na dłuższą metę). Choć ja bym tutaj nie popadała w obsesję i przesadę, jak pani kosmetyczka która na widok mojej lekkiej opalenizny stwierdziła że mam ciężkie poparzenie słoneczne i że ratowanie mojej skóry zajmie kilka miesięcy :)

Na szczęście nie wszystkie kobiety w tą obsesję popadają, tutejsze Hinduski na przykład wybielają się mniej albo wcale, ale za to mają małą manię na punkcie swoich włosów, które muszą być długie, czarne, gładkie i lśniące. Co ciekawe, mało który koncern kosmetyczny jest w stanie zarobić na tym pieniądze, przynajmniej jak na razie, bo Hinduski mają swoją sekretną metodę na powalające włosy, metodę tanią jak barszcz, a ściśle rzecz ujmując tanią jak olejek kokosowy. Sekret ten zdradziła mi hinduska znajoma  która, gdy zapytałam co robi żeby mieć takie piękne włosy, przyniosła mi z kuchni butelkę oleju. Jeśli ktoś chce wiedzieć jak to się dokładnie robi proszę pytać w komentarzach, sekret to sekret (ale sprawdziłam i działa). 

Taki kanon piękna stawia każdą "Białą" w uprzywilejowanej pozycji, a z moich obserwacji autobusowych widzę jaki skandal rysuje się na twarzach tutejszych kobiet na widok roznegliżowanych młodych Brytyjek które jadą na plaże tę swoją różowo-mleczną bladość niszczyć.  I kanonu tego, jak kultury, trzeba się koniecznie nauczyć, żeby broń boże nie powiedzieć już nigdy chińskiej koleżance która w wróciła z wakacji "jak świetnie wyglądasz, i jak się opaliłaś!"...

picture credits: L'oreal, MD Strenght, Chanel, Dabur Amla

środa, 20 kwietnia 2011

Jawa nie dla nas

Wracam po kolejnej długiej przerwie, długiej bo pracy co niemiara, i bardzo mnie to cieszy ale powoduje również, że każdą wolną chwilę staram się spędzać z daleka od komputera. Przed komputerem siedziałabym nadal, od sześciu tygodni, tak od rana do wieczora gdyby nie to że pewnego dnia G kupił bilety na samolot, położył mi je przed nosem i kazał się spakować i wreszcie przestać- jedziemy na Jawę. Jawa, egzotyczna i nieznana i na dodatek często przeze mnie przeoczana (to już metaforycznie), na myśl przywiodła mi ciągnące się daleko po horyzont pola i dymiące kratery, szalone tańce i maski, tajemnicze budowle. Poza tym wreszcie do góry nogami (dla tych którzy się jeszcze nie zorientowali to sic. Malezja tak naprawdę nie jest do góry nogami)!

Ruszyliśmy wieczorem, G wyszedł z pracy o 21, szybko się przebrał i pomknęliśmy taksówką na prom którym popłynęliśmy na ląd, a potem pobiegliśmy na pociąg który miał nas zawieźć do Kuala Lumpur i wtedy właśnie, może jak biegliśmy, albo jak jedliśmy orzechy w dworcowej poczekalni i śmialiśmy się głośno, zza lampy albo spod ławki, wyślizgnął się cicho czarny, perfidny Pech i przykleił nam się do butów jak cień. 
Pociąg do KL nie przyjeżdżał i nie przyjeżdżał, więc żeby nie spóźnić się na lot, pobiegliśmy na  dworzec autobusowy i pojechaliśmy do KL nocnym autobusem, zadowoleni i pewni że Pecha zgubiliśmy po drodze. Ale najwyraźniej wsiadł z nami do samolotu.

I tak, zaraz po wylądowaniu na Jawie, w mieście Solo, najpierw nie mogliśmy znaleźć miejsca do spania, jak już znaleźliśmy zaczęło lać- przykryci wielkimi żółtymi, plastikowymi płachtami zwiedzaliśmy miasto na głodnego (jedzenie wszędzie podawane było na zimno), z resztą nie było co zwiedzać bo wszystkie muzea i ciekawe budynki zamknięto nam przed nosem mimo że do godziny zamknięcia było jeszcze sporo czasu. Głodni, niezadowoleni i po zimnym prysznicu poszliśmy spać, w nocy pogryzły nas komary (właściciel zarzekał się że ich nie ma). I tak potoczyła się pozostała część wyprawy, w deszczu, z prędkością 20km/h (średnia prędkość na drogach na Jawie), byliśmy nadzwyczaj często oszukiwani, rozczarowani, ogólnie zmęczeni, niewyspani, brudni, głodni i pogryzieni przez komary. Pech nie opuścił nas nawet po powrocie do Malezji, gdzie natychmiast po przylocie zostaliśmy uprzejmie pokierowani na zły dworzec autobusowy przez co straciliśmy dużo czasu, pieniędzy i nerwów. Pecha zgubiliśmy dopiero trzaskając mu przed nosem drzwiami do naszego mieszkania, bo nawet taksówkarz który odwiózł nas do domu był pechowy.

Na Jawę już nie wrócimy.  Mimo naszego doświadczenia, wielu trudnych podróży i ogólnego uodpornienia, oboje postanowiliśmy że jawa zdecydowanie nam nie odpowiada i oddaliśmy się błogo marzeniom sennym, słodkiej ułudzie i śnie o niebieskich migdałach. 


Było też kilka pięknych chwil (trzy) i powstanie z nich album, jak tylko G odbierze swoje zdjęcia (które już mieliśmy, ale jakimś dziwnym trafem płyta na której zostały nagrane pokazała nam je raz, po czym przestała działać :)