środa, 19 stycznia 2011

Thaipusam

Jest pełnia, dzisiaj wypada święto Thaipusam, obchodzone hucznie w całym Georgetown. Według tamilskiego kalendarza, to właśnie w czasie pełni w miesiącu thai, kiedy gwiazda pusam świeciła najwyżej na niebie, Parwati (bogini matka, małżonka boga zniszczenia Siwy) dała bogowi wojny Muruganowi włócznię, aby ten mógł zgładzić demona Soorapadamana.

Thaipusam jest więc świętem zwycięstwa dobra nad złem, świętem na cześć boga wojny Murugana, którego figurka, ciężka od kolorowych zdobień, kwiatów i innych dekoracji, wieziona jest na specjalnej platformie przez całe miasto, a sama platforma, również ozdobiona do granic możliwości, kolorowa i migająca, ciągnięta jest przez dwa zupełnie niewzruszone byki. Najważniejszym elementem Thaipusam jest kavadi czyli ciężar lub brzemię niesione przez wiernych. Najczęściej jest to dzbanek mleka trzymany na głowie, ale święto znane jest przede wszystkim z innego rodzaju kavadi, a mianowicie z przekłuwania skóry, języka czy policzków włóczniami. Cierpienie ma przynieść odkupienie i pomóc dla chorych lub cierpiących bliskich.

Przygotowania do święta zaczynają się na długo przez pełnią, w tym czasie odbywają się mniejsze procesje i próby, takie jak chodzenie po rozżarzonych węglach które widzieliśmy kilka dni temu. Na dwa dni przez Thaipusam obowiązuje post- głodówka lub specjalna dieta, celibat, wiele osób goli też głowy. Wszystkie te zabiegi mają na celu oczyszczenie ciała i duszy, bo tylko tak przygotowany wierny będzie mógł zanurzyć się w trans i nie poczuje żaru węgielków, a przekłucia nie pozostawią blizn.

Wielka procesja zaczyna się dziś wieczorem (19.01) i będzie trwała do jutra rana. Dzisiaj w południe odbyła się ostatnia wstępna ceremonia polegająca na rozbijaniu kokosów przed powozem z figurką boga Murugana- czyli świetna zabawa na którą się spóźniałem, dlatego na zdjęciach zobaczycie tylko skorupki. 
A także: rozżarzoną ścieżkę w przygotowaniu (nie uchwyciłam żadnego z licznych śmiałków bo chodzili szybko, zapadła noc, a rytmiczny dźwięk bębnów wprawił nas wszystkich, nawet publiczność, w lekki trans) oraz dzisiejszą poranną procesję. Przekuwających się możecie zobaczyć wpisując w przeglądarkę Thaipusam, już raz przekonałam się że nie wszyscy znoszą to przekłuwanie dobrze (przy okazji innego święta) więc tym razem nie pójdę popatrzeć.

Na koniec dodam tylko że Thaipusam to święto hinduistyczne które jednak nie dotyczy całych Indii- świętowane jest przez społeczność Tamilską czyli na południu Indii a także w miejscach gdzie Tamilowie stanowią etniczną mniejszość tak jak w Penang (w Malezji to święto narodowe) i Singapurze.  Nie obchodzą go Hindusi pochodzący północy Indii.

niedziela, 16 stycznia 2011

powrót

Wróciliśmy do Georgetown kilka dni temu, po wspaniałej podróży po krajach Półwyspu Indochińskiego- Wietnamie, Kambodży i Tajlandii. Byliśmy w drodze niecały miesiąc, co pozwoliło nam każdego z tych krajów napocząć i zasmakować, ale bez wątpienia potrzeba kilku dłuższych podróży żeby naprawdę je zrozumieć. W Wietnamie skoncentrowaliśmy się na  Sajgonie i delcie Mekongu gdzie spędziliśmy tydzień, w Kambodży postawiliśmy na Angkor Wat, stolicę kraju Phnom Penh oraz miasto Battambang skąd zrobiliśmy kilka wypadów do okolicznych wsi i świątyń (tydzień), w Tajlandii pojechaliśmy od razu na północ, w góry, a wracając zatrzymaliśmy się na chwilę na jednej z rajskich plaż nad Morzem Andamańskim (półtora tygodnia).

Jak zwykle najwięcej czasu spędziliśmy w małych miasteczkach i na wsi, a najbardziej zauroczyła nas Kambodża, najbiedniejszy z trzech krajów które zwiedziliśmy i zdecydowanie najbardziej dramatycznie potraktowany przez historię, a mimo tego zamieszkały przez niezmiennie uśmiechniętych ludzi pełnych zaskakującej i zaraźliwej pogody ducha. Delta Mekongu okazała się być równie fascynująca jak niepokojąca; mityczne, ogromne cielsko rzeki jest tutaj życiodajnym ale i niebezpiecznym żywiołem od którego zależy życie tysięcy Wietnamczyków (w trójkątnych kapeluszach spod których trudno zobaczyć ich twarze), codziennie pokonujących jej brunatne wody na drewnianych, długich łódkach. Ten niepokojący czar sprawia, że Wietnam jest najbardziej fotogenicznym z trzech krajów (G zrobił tyle fantastycznych zdjęć że nie wiem jak wybrać najlepsze do mojej prezentacji). Tajlandia za to trochę nas rozczarowała, głównie dlatego że jest to kraj dosyć rozwinięty, a jeśli miałoby się oceniać ten rozwój patrząc na samą infrastrukturę kraju (którą ja osobiście przyjęłam za miernik), to Tajlandia, ze swoimi trzypasmowymi autostradami i siecią wygodnych autokarów i pociągów, może bez kompleksów równać do Niemiec czy Francji. Drugim powodem naszego rozczarowania jest fakt, że Tajowie przywykli do turyzmu, a turystów traktują jak kolejny business, bardzo procesjonalnie, ale bez większego zainteresowania, przez co trudno jest nawiązać z Tajami  bliższy kontakt. Ale i tak udało nam się pojechać tak daleko, czy raczej „głęboko”, że nawet w Tajlandii znaleźliśmy miejsce gdzie dzieci pokazywały nas palcami i krzyczały chórem hello. No i oczywiście ta plaża na koniec… zwala z nóg.

Podsumowując- kolejna przepiękna podróż, pełna przygód i spotkań, obserwacji i nauki. Wiele się zmieniło od czasu naszej pierwszej podróży sześc lat temu, kiedy to gnaliśmy przez Półwysep Bałkański zafascynowani bardziej sobą niż otaczającymi nas „dziwami”, które stanowiły de facto jedynie egzotyczne tło dla naszego zakochania. Teraz jesteśmy już trochę starsi, i mądrzejsi, i podróżujemy z oczami na zewnątrz, zamiast do wewnątrz, koncertując się na małym i nawet z pozoru nieciekawym, żeby zrozumieć kraj i naród, zapominając o naszych własnych przyzwyczajeniach i komfortach, podróżując bardziej świadomie i powoli.


Tyle przemyśleń. Mamy już zdjęcia i w tym tygodniu postaram się zamieścić link do albumu z podróży. A w międzyczasie w Georgetown przygotowania do Chińskiego Nowego Roku (3.02), wielkie święto hinduistyczne Thaipusam za pasem i goście, goście!